KLASA CHODZI PO KLASIE, CZYLI NIEZWYKLI EDUKATORZY
Wyświetleń: 1840
Klasa chodzi po klasie
Upływa 30 lat mojej pracy pedagogicznej i zarazem uczenia mnie i pouczania przez różnych edukatorów edukacji dla dorosłych. Jak okiem sięgam, od początków mej kariery zawodowej kłębią się w mej skołatanej pamięci kursy kwalifikacyjne i doskonalące, studia podyplomowe i szkolenia wojskowe, narady robocze i wczaso-kurso-konferencje, seminaria doktorskie i zagraniczne, specjalizacje i egzaminy, dokształcanie i doskonalenie! Samych świadectw, zaświadczeń, certyfikatów i dyplomów mam ogromna tekę! W tak potężnym nurcie edukacji pojawiali się niezapomniani edukatorzy i wykładowcy oraz miały miejsce dramatyczne wydarzenia, którym pragnę dać tu świadectwo.
Kolosalna różnica w stopniach
Przejdź do strony głównej Wróć do kategorii Czytaj z nami
KLASA CHODZI PO KLASIE,
CZYLI NIEZWYKLI EDUKATORZY
Klasa chodzi po klasie
Każdy z nas przechowuje w swej pamięci, w jej najserdeczniejszym miejscu, zabawne sceny ze swego szkolnego życia, które skrzą się perełkami humoru, śmiesznymi powiedzonkami nauczycieli, czy dziwacznymi zachowaniami. Każdy z nas zapamiętał te scenki na zawsze. Szkoła przecież nie cały czas musi być ponura i nie do zniesienia (ulubiona teoria wszystkich naprawiaczy szkolnictwa)! Także każdy z nas – nauczycieli czy dyrektorów szkół – mógł być sprawcą zabawnej sytuacji lub gafy, która tylko w pierwszej chwili wydaje się być groźna dla naszego autorytetu, z biegiem lat staje się miłym wspomnieniem.
A mamy na tej drodze wielkich prekursorów! Oto słynny ateński filozof Platon poświęcił całe życie na spisywanie nauk, polemik i dysput, a także śmiesznych kolei życia swego ukochanego nauczyciela, Sokratesa.
Pozwólcie tedy, że powspominam trochę o moich nauczycielach i zabawnych szkolnych zdarzeniach.
Szkoła średnia. Niezwykle kochana przez nas wszystkich geografka, pani profesor Maria Kaczmarczykowa, miała uroczy zwyczaj wygłaszać co kilka minut apele brzmiące: Cisza w klasie bez względu na aktualny stan decybeli w powietrzu! Słynna jest także jej adnotacja w dzienniku lekcyjnym: Klasa chodzi po klasie i nie zwraca uwagi na moje uwagi. Stało się to chyba wspólnym dobrem uczniowskiej gawiedzi grodu Przemysława, bo później słyszałem ten profesorski lapsus od wielu uczniów innych szkół! Nauczycielka biologii, pani Teresa Daleszyńska, miała zwyczaj zwracać się do mnie Józiutek otwórz szybę („szyba” oznaczała u niej okno). Gdy ochoczo wykonywałem rozkaz i gaworzyłem sobie co nieco pod nosem otwierając okno, pani profesor wkraczała ostro: Józiutek, zamknij gębę! Wspaniały, drugi biolog naszej szkoły, pan Stefan Ławrynowicz Litwin z pochodzenia, zadziwiał wszystkich patriarchalnym stosunkiem do rodziców uczniów, zwłaszcza w korespondencji urzędowej na łamach dzienniczków uczniowskich, np. Matko, Twój syn jest gałgan, co Ty na to? lub też na marginesach dziennika lekcyjnego wypisywał różne sentencje o zachowaniu danej klasy (zapisywanie na marginesach dzienników lekcyjnych jest specjalnym rodzajem twórczości literackiej nauczycieli i należałoby czym prędzej wydać antologię tych zapisów, zanim władze szkolne w reformatorskim zapale zlikwidują dzienniki) w rodzaju: Klasa biega z butami po ławkach. Nie wiem dlaczego mąż ów czcigodny wyobrażał sobie, że będziemy przed tym joggingiem zdejmować obuwie? Ulubiony przez nas matematyk, pan profesor Antoni Osiński, zaskakiwał nas oryginalnymi definicjami. Na przykład zaczynał w ten sposób: Czy wiecie, co to jest istota? Nikt oczywiście nie wiedział. Wtedy pan profesor: Istota jest to to, co robi to, że dana rzecz jest tym, czy jest – a nie czym innym! Czy można nie zapamiętać tego na całe życie?
Albo dobrotliwa pani profesor Leokadia Haremska, historyczka, która po każdym użeraniu się z niesfornymi klasami wygłaszała groźbę: Idę do przemysłu, idę do przemysłu! Słodka ta istota nie wyobrażała sobie, że dzisiaj „pójście do przemysłu” byłoby raczej niewykonalne ze względu na kondycję tej dziedziny gospodarki narodowej. Trzeba by nie być prawdziwym mężczyzną, aby nie wspomnieć nauczyciela przysposobienia obronnego, pana profesora Stanisława Nowaka, który raz po raz zwykł zwracać się do nas (klasa była wyłącznie męska): Łukaszewski chcesz w mordę?, na co Łukaszewski odpowiadał z gracją: Nie dziękuję, Panie Profesorze. Wprawiało to profesora w dobry nastrój (głównie dlatego, że nie musiał groźby realizować) i lekcja w dobrej atmosferze dobiegała do dzwonka.
Uniwersytet. Otóż studiowałem na Uniwersytecie filologię klasyczną (łacina i greka), co w tamtych czasach było pewnym heroizmem. Prasa sugerowała, że trzeba by nas wysłać wraz z profesorami do Puszczy Białowieskiej. Pamiętam wykłady w mieszkaniu pana profesora Witolda Klingera (profesor wtedy nie wychodził ze względu na możliwość przeziębienia), wybitnego znawcy źródeł kultury grecko-rzymskiej i słowiańskiej (profesor kończył studia w Rosji, przez co najpierw był doktorem lub czymś takim, a potem dopiero magistrem, czego nigdy nie mogłem dobrze zrozumieć). Otóż wspaniały pan profesor Klinger zwracał się do nas wyłącznie w formie „Panowie”, mimo że czasami byłem jedynym mężczyzną w gronie koleżanek! Mówił: Panowie usiądą, panowie zwrócą uwagę, panowie zechcą przeczytać itd.
Największym autorytetem naukowym oraz wzorem doskonałego profesora w stylu oksfordzkim był dla nas pan profesor Wiktor Steffen, międzynarodowa sława w badaniach nad liryka grecka i dramatem starożytnym. To, że potrafił płynnie czytać najbardziej zawiłe teksty starogreckie, wydawało się nam oczywiste! Otóż i ten wspaniały dżentelmen nauki miał swoje humorystyczne strony. Gdy ktoś z nas plótł od rzeczy, profesor stwierdzał ze stoickim spokojem KL, Panie! (KL oznaczało w języku pedagogicznym profesora: „Klepiesz, pan!”). Od czasu do czasu profesor dawał nam przedstawienie, gdy w środku wykładu adiunkt płci męskiej otwierał drzwi sali wykładowej i z gracją Benny’ego Hilla wnosił na tacy kawę dla profesora! To był styl! Profesor miał także głęboko zakorzenioną skromność i obiektywizm. Kiedy przekazałem mu pierwszy szkic mojej pracy magisterskiej, w którym szeroko zacytowałem wcześniejsze opracowanie pana profesora, ten, czytając pobieżnie tekst, zawołał: Czyje bzdury Pan tu zacytował? Na moją zdenerwowaną odpowiedź, że to on sam napisał, odrzekł pełen godności: Ja to napisałem, gdzie, jeśli tak, to, Panie, głupio napisałem! To już nie styl, to klasa!
Pan docent Wacław Cimochowski, jedyny wówczas w kraju człowiek władający językiem staro- i nowoalbańskim, wykładał nam historyczną gramatykę greki i łaciny, wypisując na tablicy słupki różnych form wyrazowych, że niby jedno z drugiego się wywodzi. Przynajmniej raz podczas każdego wykładu stawał jak wryty przed tablicą, z hukiem walił się w czoło, przyglądał się swoim bazgrołom i ryczał: Co za idiota to napisał? i natychmiast podbiegał do zlewu, aby zmoczyć gąbkę, której potem w zapale używał. Pan profesor był jednym z moich najbardziej ulubionych nauczycieli akademickich.
I tak zrobiono ze mnie magistra, czyli ex deffinitione nauczyciela, a co za tym idzie i dyrektora szkoły. Ale o tym może innym razem!
Wrzesień 1992 r.
A mamy na tej drodze wielkich prekursorów! Oto słynny ateński filozof Platon poświęcił całe życie na spisywanie nauk, polemik i dysput, a także śmiesznych kolei życia swego ukochanego nauczyciela, Sokratesa.
Pozwólcie tedy, że powspominam trochę o moich nauczycielach i zabawnych szkolnych zdarzeniach.
Szkoła średnia. Niezwykle kochana przez nas wszystkich geografka, pani profesor Maria Kaczmarczykowa, miała uroczy zwyczaj wygłaszać co kilka minut apele brzmiące: Cisza w klasie bez względu na aktualny stan decybeli w powietrzu! Słynna jest także jej adnotacja w dzienniku lekcyjnym: Klasa chodzi po klasie i nie zwraca uwagi na moje uwagi. Stało się to chyba wspólnym dobrem uczniowskiej gawiedzi grodu Przemysława, bo później słyszałem ten profesorski lapsus od wielu uczniów innych szkół! Nauczycielka biologii, pani Teresa Daleszyńska, miała zwyczaj zwracać się do mnie Józiutek otwórz szybę („szyba” oznaczała u niej okno). Gdy ochoczo wykonywałem rozkaz i gaworzyłem sobie co nieco pod nosem otwierając okno, pani profesor wkraczała ostro: Józiutek, zamknij gębę! Wspaniały, drugi biolog naszej szkoły, pan Stefan Ławrynowicz Litwin z pochodzenia, zadziwiał wszystkich patriarchalnym stosunkiem do rodziców uczniów, zwłaszcza w korespondencji urzędowej na łamach dzienniczków uczniowskich, np. Matko, Twój syn jest gałgan, co Ty na to? lub też na marginesach dziennika lekcyjnego wypisywał różne sentencje o zachowaniu danej klasy (zapisywanie na marginesach dzienników lekcyjnych jest specjalnym rodzajem twórczości literackiej nauczycieli i należałoby czym prędzej wydać antologię tych zapisów, zanim władze szkolne w reformatorskim zapale zlikwidują dzienniki) w rodzaju: Klasa biega z butami po ławkach. Nie wiem dlaczego mąż ów czcigodny wyobrażał sobie, że będziemy przed tym joggingiem zdejmować obuwie? Ulubiony przez nas matematyk, pan profesor Antoni Osiński, zaskakiwał nas oryginalnymi definicjami. Na przykład zaczynał w ten sposób: Czy wiecie, co to jest istota? Nikt oczywiście nie wiedział. Wtedy pan profesor: Istota jest to to, co robi to, że dana rzecz jest tym, czy jest – a nie czym innym! Czy można nie zapamiętać tego na całe życie?
Albo dobrotliwa pani profesor Leokadia Haremska, historyczka, która po każdym użeraniu się z niesfornymi klasami wygłaszała groźbę: Idę do przemysłu, idę do przemysłu! Słodka ta istota nie wyobrażała sobie, że dzisiaj „pójście do przemysłu” byłoby raczej niewykonalne ze względu na kondycję tej dziedziny gospodarki narodowej. Trzeba by nie być prawdziwym mężczyzną, aby nie wspomnieć nauczyciela przysposobienia obronnego, pana profesora Stanisława Nowaka, który raz po raz zwykł zwracać się do nas (klasa była wyłącznie męska): Łukaszewski chcesz w mordę?, na co Łukaszewski odpowiadał z gracją: Nie dziękuję, Panie Profesorze. Wprawiało to profesora w dobry nastrój (głównie dlatego, że nie musiał groźby realizować) i lekcja w dobrej atmosferze dobiegała do dzwonka.
Uniwersytet. Otóż studiowałem na Uniwersytecie filologię klasyczną (łacina i greka), co w tamtych czasach było pewnym heroizmem. Prasa sugerowała, że trzeba by nas wysłać wraz z profesorami do Puszczy Białowieskiej. Pamiętam wykłady w mieszkaniu pana profesora Witolda Klingera (profesor wtedy nie wychodził ze względu na możliwość przeziębienia), wybitnego znawcy źródeł kultury grecko-rzymskiej i słowiańskiej (profesor kończył studia w Rosji, przez co najpierw był doktorem lub czymś takim, a potem dopiero magistrem, czego nigdy nie mogłem dobrze zrozumieć). Otóż wspaniały pan profesor Klinger zwracał się do nas wyłącznie w formie „Panowie”, mimo że czasami byłem jedynym mężczyzną w gronie koleżanek! Mówił: Panowie usiądą, panowie zwrócą uwagę, panowie zechcą przeczytać itd.
Największym autorytetem naukowym oraz wzorem doskonałego profesora w stylu oksfordzkim był dla nas pan profesor Wiktor Steffen, międzynarodowa sława w badaniach nad liryka grecka i dramatem starożytnym. To, że potrafił płynnie czytać najbardziej zawiłe teksty starogreckie, wydawało się nam oczywiste! Otóż i ten wspaniały dżentelmen nauki miał swoje humorystyczne strony. Gdy ktoś z nas plótł od rzeczy, profesor stwierdzał ze stoickim spokojem KL, Panie! (KL oznaczało w języku pedagogicznym profesora: „Klepiesz, pan!”). Od czasu do czasu profesor dawał nam przedstawienie, gdy w środku wykładu adiunkt płci męskiej otwierał drzwi sali wykładowej i z gracją Benny’ego Hilla wnosił na tacy kawę dla profesora! To był styl! Profesor miał także głęboko zakorzenioną skromność i obiektywizm. Kiedy przekazałem mu pierwszy szkic mojej pracy magisterskiej, w którym szeroko zacytowałem wcześniejsze opracowanie pana profesora, ten, czytając pobieżnie tekst, zawołał: Czyje bzdury Pan tu zacytował? Na moją zdenerwowaną odpowiedź, że to on sam napisał, odrzekł pełen godności: Ja to napisałem, gdzie, jeśli tak, to, Panie, głupio napisałem! To już nie styl, to klasa!
Pan docent Wacław Cimochowski, jedyny wówczas w kraju człowiek władający językiem staro- i nowoalbańskim, wykładał nam historyczną gramatykę greki i łaciny, wypisując na tablicy słupki różnych form wyrazowych, że niby jedno z drugiego się wywodzi. Przynajmniej raz podczas każdego wykładu stawał jak wryty przed tablicą, z hukiem walił się w czoło, przyglądał się swoim bazgrołom i ryczał: Co za idiota to napisał? i natychmiast podbiegał do zlewu, aby zmoczyć gąbkę, której potem w zapale używał. Pan profesor był jednym z moich najbardziej ulubionych nauczycieli akademickich.
I tak zrobiono ze mnie magistra, czyli ex deffinitione nauczyciela, a co za tym idzie i dyrektora szkoły. Ale o tym może innym razem!
Wrzesień 1992 r.
Niezapomniani edukatorzy
Upływa 30 lat mojej pracy pedagogicznej i zarazem uczenia mnie i pouczania przez różnych edukatorów edukacji dla dorosłych. Jak okiem sięgam, od początków mej kariery zawodowej kłębią się w mej skołatanej pamięci kursy kwalifikacyjne i doskonalące, studia podyplomowe i szkolenia wojskowe, narady robocze i wczaso-kurso-konferencje, seminaria doktorskie i zagraniczne, specjalizacje i egzaminy, dokształcanie i doskonalenie! Samych świadectw, zaświadczeń, certyfikatów i dyplomów mam ogromna tekę! W tak potężnym nurcie edukacji pojawiali się niezapomniani edukatorzy i wykładowcy oraz miały miejsce dramatyczne wydarzenia, którym pragnę dać tu świadectwo.
Kolosalna różnica w stopniach
Po studiach los rzucił mnie na ogólnowojskowe szkolenie, które miało utwierdzić Radę Państwa w zamiarze mianowania mnie podporucznikiem. Wraz ze mną taki sam los spotkał całą kompanię kolegów. Składała się w połowie ze Ślązaków, a w połowie z Poznaniaków. Pierwszym naszym edukatorem okazał się mało rozgarnięty sierżant, szef naszej kompanii. Poza piskliwym wrzaskiem, jakim wydawał komendy, wyróżniał się dodatkowo idiotycznym wyrazem twarzy Luisa de Finesa. Otóż ów sierżant postanowił od początku nauczyć nas dobrych manier. Na pierwszej zbiórce kompanii wyczytywał nasze nazwiska, ułożone alfabetycznie w jakiejś jego ważnej księdze. Gdy odczytał: Bzdok – cała kompania w ryk! I tu nasz poczciwina, jak nie zacznie nas rugać, wyzywać od chamów, co się naśmiewają z cudzych nazwisk! Gdy jednak doszedł do nazwiska Kiełbasa, zadrgały mu kąciki ust, ale jakoś się pohamował. Przy Maślance był już bliski eksplozji, która faktycznie nastąpiła przy Śmietanie. Sierżant tarzający się ze śmiechu przed frontem kompanii był widokiem zbyt szokującym nawet dla rezerwistów. Gdy się nieco uspokoił, wyrecytowaliśmy chórem: – Niech – Pan sierżant – nie mówi – hop – zanim – nie – podskoczy! Na to on: – Nie będę się z panami pospolitował, jest między nami zbyt kolosalna różnica w stopniach!
Sztuka organizacji
Studiowałem wtedy na trzysemestralnym studium podyplomowym dla dyrektorów szkół. Było to w Sulejówku (słynnym na cały kraj z dwóch powodów: jako miejsce zesłania marszałka Piłsudskiego i jako kuźnia kadr oświatowych). Jeden z wykładowców przyjeżdżał aż z Gdańska. Kierownictwo studium obsadzało więc docentem cały dzień szkoleniowy, czyli 8 godzin wykładów! Facet po prostu siadał za stołem (wystawała mu tylko łysa główka i okulary) i monotonnym głosem czytał swoją książkę, nie zwracając na nas uwagi. Wytrzymaliśmy pierwszą godzinę, ale od drugiej lekcji dawało się zauważyć obłęd w oczach coraz większej liczby kolegów. Wzdychanie, przewracanie oczami, kręcenie się na twardych krzesłach dopełniło obrazu klęski. Ja ratowałem się obmyślaniem coraz okrutniejszych tortur i sposobów zgładzenia jegomościa! Inni marzyli o amerykańskich okularach konferencyjnych, które pozwalają słodko spać, podczas gdy wykładowca widzi nasze oczy szeroko rozwarte z powodu ogromnego naszego zainteresowania!
Postanowiliśmy działać po drugiej godzinie zajęć. Od czego sztuka organizacji, której arkana na tym studium zgłębialiśmy? Uradziliśmy, że zamiast stu osób na sali może nas być tylko pięćdziesięciu, wystarczy siadać w szachownicę. Patrząc od katedry docent i tak będzie postrzegał zwarty tłum. Od słowa do czynu – opracowaliśmy szczegółowy diagram i grafik dyżurów w sali wykładowej. Od tej chwili co drugą lekcję połowa z nas spała wygodnie w łóżkach, a połowa drzemała na sali. Docent zaś miał wrażenie, że sala jest pełna!
Gołębie serce
Dostawszy się na seminarium doktoranckie, zostałem przydzielony do promotora o gołębim sercu, pana Kazimierza P. z Gdańska. Gołębie jego serce polegało na tym, że zgadzając się na wszystko, co doktoranci pletli na seminariach lub wypisywali w swoich zeszytach, nie potrafił nikogo zniechęcić do pisania doktoratu pod jego kierunkiem. Akceptował także każdy temat, byle się choć śladowo łączył z organizacją oświaty.
Był także innowatorem procedur. Na przykład dwaj koledzy z gorzowskiego postanowili wspólnie pisać jeden doktorat i to głównie w pociągu relacji Gorzów–Warszawa i z powrotem. Profesor się na to zgodził, bo i tak wiedział, że ci panowie jedynie żartują. Po trzech miesiącach nie było już po nich śladu na naszym seminarium.
Profesor miał też bardzo liczną grupę seminaryjną, bo dochodzili do niej co roku nowi adepci i pletli swoje odkrywcze dyrdymały, co nas, kilku weteranów, doprowadzało do szewskiej pasji. Wtedy podrzucaliśmy Profesorowi temat zastępczy, czyli jak jego Rektor Jegomość kazał rozliczać się z elektrycznych imbryków, których nie można było znaleźć podczas inwentaryzacji katedry. Albo, jak kurator katowicki nakazał w szkołach hodować króliki. Mówiąc o tych królikach Profesor robił gest wskazujący na kłębiące się króliki w głowie oświatowego wielmoży!
W końcu odkryłem genialnie prosty system selekcjonowania kandydatów na doktorów przez Profesora. Jeśli ktoś był w stanie napisać 300-400 stron maszynopisu, Profesor uznawał to za niezbity dowód różnych cnót wymaganych od doktora i odtąd bardzo troskliwie sprawę pilotował aż do szczęśliwego końca. I ja po czterech latach wręczyłem swoje 400 stron profesorowi, aby się niebawem dowiedzieć, że przewodu doktorskiego nie da się otworzyć, bo brzmienie tematu nie bardzo zgadza się z profilem naukowym wydziału. Gdy podcięty tępo wpatrywałem się w Profesora, dało o sobie znać jego gołębie serce: Niech się Pan nie martwi, powiedział, zmienimy dwa, trzy wyrazy w temacie pracy i jakoś się to dopasuje. Dwa – trzy wyrazy kosztowały mnie rok dodatkowej pracy, a i tak jeden z recenzentów odniósł wrażenie, że „czytał jakby dwie prace”.
I tak oto sam zostałem edukatorem na niezliczonych kursach i konferencjach. Ale o tym innym razem.
Sierpień 1994 r.
Felieton pochodzi z archiwalnej książki Józefa Pielachowskiego pt. Klasa chodzi po klasie i nie zwraca uwagi na moje uwagi..., czyli piękniejsza strona reformowania edukacji, Wydawnictwo eMPi2, Poznań 2001.
Sztuka organizacji
Studiowałem wtedy na trzysemestralnym studium podyplomowym dla dyrektorów szkół. Było to w Sulejówku (słynnym na cały kraj z dwóch powodów: jako miejsce zesłania marszałka Piłsudskiego i jako kuźnia kadr oświatowych). Jeden z wykładowców przyjeżdżał aż z Gdańska. Kierownictwo studium obsadzało więc docentem cały dzień szkoleniowy, czyli 8 godzin wykładów! Facet po prostu siadał za stołem (wystawała mu tylko łysa główka i okulary) i monotonnym głosem czytał swoją książkę, nie zwracając na nas uwagi. Wytrzymaliśmy pierwszą godzinę, ale od drugiej lekcji dawało się zauważyć obłęd w oczach coraz większej liczby kolegów. Wzdychanie, przewracanie oczami, kręcenie się na twardych krzesłach dopełniło obrazu klęski. Ja ratowałem się obmyślaniem coraz okrutniejszych tortur i sposobów zgładzenia jegomościa! Inni marzyli o amerykańskich okularach konferencyjnych, które pozwalają słodko spać, podczas gdy wykładowca widzi nasze oczy szeroko rozwarte z powodu ogromnego naszego zainteresowania!
Postanowiliśmy działać po drugiej godzinie zajęć. Od czego sztuka organizacji, której arkana na tym studium zgłębialiśmy? Uradziliśmy, że zamiast stu osób na sali może nas być tylko pięćdziesięciu, wystarczy siadać w szachownicę. Patrząc od katedry docent i tak będzie postrzegał zwarty tłum. Od słowa do czynu – opracowaliśmy szczegółowy diagram i grafik dyżurów w sali wykładowej. Od tej chwili co drugą lekcję połowa z nas spała wygodnie w łóżkach, a połowa drzemała na sali. Docent zaś miał wrażenie, że sala jest pełna!
Gołębie serce
Dostawszy się na seminarium doktoranckie, zostałem przydzielony do promotora o gołębim sercu, pana Kazimierza P. z Gdańska. Gołębie jego serce polegało na tym, że zgadzając się na wszystko, co doktoranci pletli na seminariach lub wypisywali w swoich zeszytach, nie potrafił nikogo zniechęcić do pisania doktoratu pod jego kierunkiem. Akceptował także każdy temat, byle się choć śladowo łączył z organizacją oświaty.
Był także innowatorem procedur. Na przykład dwaj koledzy z gorzowskiego postanowili wspólnie pisać jeden doktorat i to głównie w pociągu relacji Gorzów–Warszawa i z powrotem. Profesor się na to zgodził, bo i tak wiedział, że ci panowie jedynie żartują. Po trzech miesiącach nie było już po nich śladu na naszym seminarium.
Profesor miał też bardzo liczną grupę seminaryjną, bo dochodzili do niej co roku nowi adepci i pletli swoje odkrywcze dyrdymały, co nas, kilku weteranów, doprowadzało do szewskiej pasji. Wtedy podrzucaliśmy Profesorowi temat zastępczy, czyli jak jego Rektor Jegomość kazał rozliczać się z elektrycznych imbryków, których nie można było znaleźć podczas inwentaryzacji katedry. Albo, jak kurator katowicki nakazał w szkołach hodować króliki. Mówiąc o tych królikach Profesor robił gest wskazujący na kłębiące się króliki w głowie oświatowego wielmoży!
W końcu odkryłem genialnie prosty system selekcjonowania kandydatów na doktorów przez Profesora. Jeśli ktoś był w stanie napisać 300-400 stron maszynopisu, Profesor uznawał to za niezbity dowód różnych cnót wymaganych od doktora i odtąd bardzo troskliwie sprawę pilotował aż do szczęśliwego końca. I ja po czterech latach wręczyłem swoje 400 stron profesorowi, aby się niebawem dowiedzieć, że przewodu doktorskiego nie da się otworzyć, bo brzmienie tematu nie bardzo zgadza się z profilem naukowym wydziału. Gdy podcięty tępo wpatrywałem się w Profesora, dało o sobie znać jego gołębie serce: Niech się Pan nie martwi, powiedział, zmienimy dwa, trzy wyrazy w temacie pracy i jakoś się to dopasuje. Dwa – trzy wyrazy kosztowały mnie rok dodatkowej pracy, a i tak jeden z recenzentów odniósł wrażenie, że „czytał jakby dwie prace”.
I tak oto sam zostałem edukatorem na niezliczonych kursach i konferencjach. Ale o tym innym razem.
Sierpień 1994 r.
Felieton pochodzi z archiwalnej książki Józefa Pielachowskiego pt. Klasa chodzi po klasie i nie zwraca uwagi na moje uwagi..., czyli piękniejsza strona reformowania edukacji, Wydawnictwo eMPi2, Poznań 2001.
Przejdź do strony głównej Wróć do kategorii Czytaj z nami